W REALU
Whitney Museum, Metropolitan Museum of Art, MoMa, Moma PS1 oraz dwadzieścia parę galerii sztuki współczesnej. Do tego spacery ulicami Manhattanu i Brooklynu i podziwianie murali malowanych przez czołowych światowych grafficiarzy. Jak na dwutygodniowy pobyt w Wielkim Jabłku było tego sporo.
W krótkim czasie przyjęłam uderzeniową dawkę sztuk pięknych. Było warto. Nie tylko sprawiło mi to niebywało radość, ale też po raz kolejny utwierdziło mnie w przekonaniu, że bezpośredni kontakt z dziełem sztuki jest po prostu nieodzowny.
Kiedy studiowałam historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, Internet dopiero raczkował. Co roku jeździliśmy na tak zwane objazdy naukowe w różne części Polski, aby na miejscu, „w realu” oglądać ważne historycznie obiekty. Ale już na zagraniczne podróże trzeba było wybierać się samemu i mało kogo było na to stać. Ja miałam wielkie szczęście, bo w ramach programu integracji młodzieży europejskiej już po pierwszym roku studiów pojechałam na wakacje do Francji. Zwiedziłam wtedy Paryż, a w nim Luwr i inne najważniejsze muzea – wtedy po raz pierwszy przyjęłam „dawkę uderzeniową sztuki” 😉 Poza tymi okazjonalnymi podróżami i cotygodniowymi wizytami w warszawskim Muzeum Narodowym lwia część mojej edukacji opierała się na oglądaniu obrazków na ścianie sali wykładowej. Najpopularniejszą formą nauczania było u nas bowiem tak zwane „slajdowisko”. Niemal każdy z wykładowców posługiwał się na swoich zajęciach wysłużonym rzutnikiem i licznymi przeźroczami. W ten sposób skala pokazywanych nam dzieł sztuki była zawsze taka sama. Katedra w Kolonii miała tę samą wysokość co monstrancja z XIII wieku, a kameralne obrazy Vermeera nie różniły się wielkością od Bitwy pod Grunwaldem. W dodatku niektóre slajdy były nowe, a inne mocno nadgryzione zębem czasu, wyblakłe i szarobure, więc wielu szczegółów i odcieni po prostu nie było widać. Możecie sobie wyobrazić, jak wiele zaskoczeń przeżyłam podczas mojej pierwszej wizyty w Luwrze? Prawie wszystko wyglądało inaczej, niż myślałam. To była ważna lekcja. Od tamtego czasu już nigdy nie ufałam żadnemu zdjęciu.
Teraz masowo oglądamy dzieła artystów na ekranach komputerów i smartfonów. Wprawdzie jakość elektronicznych reprodukcji jest tu o niebo lepsza, ale problem ze skalą pozostaje aktualny. Do tego kolory nigdy nie są wiernie odwzorowane, bo każdy ekran jest inaczej skalibrowany. Poza tym pamiętajmy, że ekran „świeci”. O przyjrzeniu się fakturze obrazu nie ma co marzyć. Nigdy nie wiesz, gdzie farba położona jest cieniej, gdzie grubiej, gdzie jest połysk, gdzie mat. Nierówności, spękania… Kto by to zauważył na obrazku pomniejszonym do rozmiarów znaczka pocztowego? Na ekranie każde dzieło malarstwa jest jednakowo płaskie. Im lepszy obraz, tym więcej na tym traci, bo zwykle nie widać właśnie tego, co decyduje o jego klasie.
Oczywiście nie zamierzam nikomu odradzać oglądania dzieł sztuki w Internecie. Przecież sama to codziennie robię. Internet to cudowne narzędzie, bez którego już prawie nikt nie potrafi funkcjonować. Daje możliwości, o jakich nikomu się nie śniło. Korzystają z niego największe muzea świata, udostępniając swoje zbiory i biblioteki w sieci. Nawet najbardziej stare i szacowne galerie urządzają wirtualne spacery po wystawach. Przez Internet można kupować obrazy, rzeźby i instalacje. Trzymając w dłoni smartfon można wylicytować na aukcji obraz, który wpadł nam w oko pół godziny wcześniej. Aukcje z cyklu Art & Design, które organizuję z Artinfo.pl, też są przecież aukcjami internetowymi.
Apeluję po prostu, aby nadal i konsekwentnie trzymać się rzeczywistości. Miło jest wychwycić na Instagramie jakiś wspaniały obraz i się nim zachwycić. Ale dopóki nie widzisz go w naturze – nie wiesz, jak on wygląda.
To dlatego każdej organizowanej przeze mnie aukcji Art & Design towarzyszy wystawa. Najbliższa już niedługo, 29.09-2.10 na Mysiej 3 w Warszawie. Zapraszam, wstęp wolny. Będzie na co popatrzeć 🙂
Dziedziniec w MoMa w Nowym Jorku